Nigdy nie byłam nad polskim morzem „w sezonie”. Na tak zwany urlop jeżdżę z mężem chętnie we wrześniu i na własną rękę, unikając oczywistych destynacji w kraju i Europie oraz biur podróży. Ale w tym roku to się już raczej nie wydarzy. Dlatego cieszą nawet cztery dni spędzone w czterech nadbałtyckich miejscowościach, za sprawą zlecenia fotograficznego mojego męża, któremu asystowałam. Będzie to zatem obraz niepełny, ale przepełniony foszkiem, skierowanym do turystów.
Oczywiście mam świadomość, że „takie rzeczy” dzieją się przez cały rok, codziennie, w całej Polsce – nie tylko nad Bałtykiem i w sezonie wakacyjnym. Ale ten krótki wyjazd pokazał jak w soczewce, że „kraj piękny, tylko ludzie ku***” parafrazując słowa Piłsudskiego
Nie bać covid-19
Wszystkie stacje benzynowe na trasie A4 – S3, McDonalds’y, a potem mola, promenady, jarmarczne budy i restauracje przypominają obrazek z niesławnych Krupówek – ocean głów! Może co dziesiąta osoba w maseczce, dezynfekcja rąk – zapomnij. Płacą gotówą za jagodziankę, po czym brudnymi rękoma rwą drożdżówkę na kawałki i wpychają do ust swoich i dziecka. Miałam w nosie, że wyglądam jak żywy teaser nowego sezonu chirurgów i że idę na wojnę z właścicielką villi, w której się zatrzymaliśmy. Pani za ścianą tak strasznie kaszlała, że musieliśmy to zweryfikować… No ej, mam parę eventów do ogarnięcia niebawem. Muszę być zdrowa.
Nie oczekuj słońca
Druga połowa lipca może dawać złudne wrażenie, że złapiesz złotą opaleniznę. Ale jesteś w Polsce, więc nie liczysz na hurgadowy brąz. Tymczasem opuszczasz Śląsk z typowym 26’C na termometrze, a po przyjeździe nad Bałtyk stwierdzasz, że to nie tylko inny region kraju, ale też inna strefa czasowa. Tu jest – w porywach szaleństwa – późna jesień. 19’C i deszczyk. W sobotę zrobiło się gorąco na półtorej godziny. Co prawda był czas przywyknąć, że w Polsce lato trwa od poniedziałku do czwartku. Ale zawsze w serduszku taka nadzieja, że nam się to nie przytrafi. Na otarcie łez mieliśmy swoje rowery, ale…
Nie potrafimy chodzić gęsiego i nie widzimy ścieżek rowerowych
Kołobrzeski szlak rowerowy jest świetny. Pod warunkiem, że masz anielską cierpliwość, nie zdejmujesz kciuka z dzwonka i do perfekcji opanowałeś slalom między Berg gokartami (tak, tymi czteroosobowymi rowerami z fotelami obok siebie). Jest ciężko, jest ciasno, urlopowicze chodzą całą szerokością ścieżek, na których wyraźnie pasy rowerowe oddzielone są czerwoną barwą asfaltu/kostki i alarmującym piktogramem co kilka metrów. Nic to, jeśli jesteśmy tutaj w piątkę, to tak też będziemy się przemieszczać, jeden obok drugiego, z tobołami, reklamówkami z Żabki, kocami i napompowanymi materacami. Niech chamy wią, że jesteśmy rodziną.
Nie respektujemy ciszy nocnej… ani żadnej innej ciszy, będącej – trudem wypracowanym – kompromisem społecznym od czasów kamienia łupanego. Godzina 22:00 to idealna pora, aby zwołać zakrapianą nasiadówę pod villą, w której inni też mieszkają. Ogród jest wspólny – a więc niczyj, można siedzieć do porzygania – dosłownie i w przenośni.
Plemienne okrzyki towarzyszą spacerowi promenadą i plażowaniu. To Żubr tak woła. Kto by się tam bawił w zakładanie słuchawek, jak można elegansio rozregulować na maksa głośnik w swoim telefonie, by zapodać okolicznym współtowarzyszom granie na nerwach.
Rodzice nie słyszą wrzasków dzieci. W żadnej sytuacji „publicznej” ich nie uciszają. Ze zdumieniem obserwowałam scenkę w oczekiwaniu na posiłek w restauracji. (Na oko) 5-letnia dziewczynka dokonała aktu terroru wobec całej knajpy, krzycząc wprost do ucha swojej mamy zamienionej w słup soli, jakby oddawała serię strzałów z pistoletu Uzi: że chce pić inny soczek, że jej niewygodnie, że nie będzie jadła placuszków, ani „nagetsów z kurczaczka”, zaraz musi zdjąć sandałki – sandałki nie schodzą same, więc pojawia się histeryczny płacz – wyciągnij z torebki moją lalę, nie tę, tamtą z różowymi włosami. Madka, niczym w letargu, spoglądała na twarze pozostałych gości restauracji. Wzrokiem zdradzającym głębię sałatki warzywnej niejako oznajmiła, że nie odezwie się słowem do swojego dziecka. Ma tak krzyczeć, aż straci głos, wówczas może na kilka godzin, przy odrobinie szczęścia – na dzień lub dwa, dziecko zamilknie z przyczyn technicznych. Przez moment uchwyciłam się myśli, że pani madka jest głuchoniema, bo w przeciwnym razie – jeśli nie z obawy o własne błony bębenkowe – to z szacunku do pozostałych, powinna zareagować. Odpowiedź na tę rozterkę przyszła wraz z kelnerką kładącą na stole danie, wówczas poznałam barwę głosu blond-meduzy-madki: „dziękuję, resztę zamówienia proszę spakować na wynos”.
Nie cichną rozmowy polityczne. W kolejce do zakręconych frytek na patyku (dżizas, nie mogą używać poprawnej nazwy „talarki ziemniaczane”?) ubawiłam się setnie słuchając dialogu między młodziutkim sprzedawcą i panią babcią z wnuczętami.
– Ty młody człowieku jesteś zadowolony z wyniku wyborów? Spytała serdecznym tonem starowinka. Chłopak – jak się później okazało – miał zacięcie stand-upera i na pełnym freestylu wchodził w dyskurs z każdym klientem.
– A jakby pani dostała władzę w państwie, to kogo by pani poobsadzała na najlepszych stanowiskach?
– Oczywiście, że swoją rodzinę!
– No więc, chyba dobrze, że krajem rządzi bezdzietny kawaler, prawda?
Nie ma lepszego protest songu niż ten w wykonaniu Kabaretu Czesuaf